czwartek, 9 lipca 2009

Chłopcy, latający brat i wisząca mysz...

Jak się obserwuje tutejsze dzieciaki, to wydaje się, że są one inne… Nie wiem dlaczego... może przez to, że są tak bardzo samodzielne, no i nie mają możliwości być przytulane i rozpieszczane przez rodziców. Już od małego piorą swoje ubrania, no i zajmują się sobą… gdy coś się im stanie, coś je boli lub po prostu mają zły dzień – siadają gdzieś w koncie i szlochają…

Jak się bawią, to na maksa…nie patrzą na to, czy ktoś jest obok. My sami czasami uciekamy od nich, żeby nas czasem nie staranowali…Ostatnio bawiliśmy się w „ryby w sieci”. Część z nas stała w kole trzymając się za ręce (sieć), a w środku były inne dzieci (ryby), których zadaniem było wydostanie się z sieci… Tak poobijana już dawno nie byłam…hehehe.. Ale ile radości im ta zabawa sprawiła… Tutejsze maluchy - jak wszystkie - są niesamowicie radosne… No i cały czas pełne energii.

Ale energii nie brakuje też starszym… Kizito – (jeden z wujków) – cały czas się śmieje, brat Denis z Kongo – niczym „night dancer” lata do Kampali na kurs angielskiego (w każdym razie tak twierdzi), a dodatkowo prowadzi ubogacające rozmowy z Przemem nt. różnych paranormalnych zjawisk, Radek i Marcin w przerwach nauczania chłopców różnych śmiesznych słów po polsku ( np. „świnia ja parachata”) robią sobie treningi breakdance, a ja ostatnio usuwałam warkoczyki z głowy Angeli (wiecie, że czarnoskórym nie rosną włosy tak, jak nam? Angela miała zrobione warkoczyki, których od 3 miesięcy nie myła... Dziś umyła włosy po ponad 90 dniach).

Wracac do chłopców, to wczoraj wieczorem idąc do naszego pokoju – zachodziliśmy do chłopców, żeby im życzyć dobrej nocy. W jednym z domków mieszka taka „drużyna pierścienia” – same asy… Mają taki smród w pokoju, że nie można wytrzymać…A co

zrobili wczoraj??? Powiesili sobie zdechłą mysz nad drzwiami… No i nie omieszkali nam jej pokazać… A jacy dumni byli...


Zdjęcia:

Na górnym jest Józek TETE - fajny chłopiec... Cały czas woła na nas Muzungu... Pociecha... A na dole - myszka oczywiście... z domku TETE i innych łobuzów...



wtorek, 7 lipca 2009

CALM bez prądu i "night dancers"

Wczoraj dwa razy nie było prądu… Wyłączyli na kilka godzin o 10:00 rano, a potem w okolicach 19:00. Wieczorem po z tego powodu chłopcy nie mieli tzw. study time. Zazwyczaj uczą się od ok. 5:00 do 6:00 rano oraz wieczorem od ok. 19:20 do 21:00. Trzeba to zobaczyć….kilkudziesięciu chłopców siedzących w jednym pomieszczeniu na plastikowych krzesłach, ławkach lub gdzieś w kącie na podłodze….

Wczoraj całe CALM rozbrzmiewało śpiewem – chłopcy mieli próbę przed festiwalem (w przyszyły weekend odbywa się krajowy festiwal młodych, w których chłopcy ulicy z Namugongo będę walczyć o nagrodę). Pozostali zajęci byli różnymi zabawami – dawno już nie słyszeliśmy tak dużej grupy spontanicznie bawiących się dzieciaków.

Kolację jedliśmy przy świecach. Cały ośrodek był zanurzony w ciemnościach, gdzieniegdzie tylko przebijało się światło (głównie od świec lub latarek).

Potem nawiązała się ciekawa dyskusja na temat tzw. night dancers. Są to opętani ludzie którzy żyją w różnych częściach Afryki (np. w Kongo, czy wschodniej Ugandzie). Widuje się ich dość rzadko – zawsze pod osłoną nocy. Są nadzy. Pojawiają się po to, by rzucić urok na drugiego człowieka. Jest ich kilka typów: jedni zabijają człowieka po to, by się wzbogacić, inni po prostu rzucają urok, jeszcze inni potrafią podobno bez otwierania drzwi wejść do pomieszczenia i modlić się z osobą, którą tam zastaną… Brat Denis – Kongijczyk, który obecnie tu gości – powiedział, że w Kongo night dancers nawet latają. Ich stan psychiczny i duchowy jest często spowodowany działaniem tutejszych szamanów. Gdy jakaś osoba odwiedzi takiego szamana czy czarownika i np. poprosi o uzdrowienie z jakiejś choroby – to ten może postawić przed nią jakieś niewykonalne zadanie. Wraz z upływem czasu, gdy taka osoba widzi, że nie jest w stanie sprostać zadaniu, staje się oszalała… Podobno takie historie nietubylców nie dotykają. ufff. Jak różne są kultury ludzi, jak różna sa nasze wierzenia, zwyczaje… Tu na czarnym lądzie ma się wrażenie, że te „magiczne” rzeczy są o wiele bardziej obecne niż u nas. Trochę to przerażające i chyba jakiś egzorcysta by się tu przydał ;-).

poniedziałek, 6 lipca 2009

Kilka praktycznych informacji

Jeszcze przed wyjazdem do Ugandy przeglądałem różne blogi poświęcone Afryce i miałem niedosyt co do praktycznych informacji związanych z Ugandą (generalnie z Afryką). Dlatego podzielę się kilkoma ciekawostkami:

  1. Żelazko – Jak już wiecie koniecznością jest tu prasowanie ubrań, a że różnie bywa z prądem w tych stronach, trzeba się od niego uniezależnić. Chłopcy prasują swoje ubrania żelazkiem, które jest całe żeliwne. Do wewnątrz żelazka wkładają rozgrzany węgiel drzewny, który nadaje temperaturę (bardzo łatwo przypalić ubranie).
  2. Pranie – Ubrania pierze się tu ręcznie i to głównie w zimnej wodzie, używając proszku (jeśli jest) albo mydła. Technika prania ręcznego jest opanowana przez mieszkańców Ugandy do perfekcji. Piorąc ubranie zaciera się jeden kawałek o drugi z jak największą siłą (ubrania szybko się przez to niszczą).
  3. Materace – Śpimy tutaj na materacach, które są – trzeba przyznać - całkiem wygodne. Często zdarza się, że w owych materacach żyją jakieś specyficzne robaki, które nocą wchodzą w ciało, a nad ranem wychodzą z niego pozostawiając bolesne rany.
  4. Broń – Funkcjonariusze policji, wojska, ochrony stale chodzą z karabinami. Rzadkością jest broń krótka, co wynika z faktu, że karabiny są znacznie tańsze od pistoletów. Generalnie w Ugandzie jest bardzo dużo długiej broni, a jest to spowodowane wojną domową i obecnymi w tym kraju (głównie na północy) rebeliantami.
  5. Higiena – Bardzo ważną rzeczą jest to, aby przed każdym posiłkiem myć ręce - zwłaszcza jak się np.: podawało rękę lub dotykało po głowie któregoś z chłopaków. Wynika to głównie z całkowicie innej flory bakteryjnej, jaka tutaj jest oraz z tego, że chłopcy mogą mieć jakieś choroby, które objawiają się plamkami na głowie.
  6. Drzazga – Wczoraj jeden z chłopaków przyszedł do mnie z prośbą o wyciągniecie drzazgi, która weszła mu na zgięciu palca wskazującego w prawej dłoni. Pierwszym problemem, jaki miałem to, aby znaleźć drzazgę w ciemnej dłoni. (Woda utleniona, pęseta, igła to podstawowe wyposażenie).
  7. 55 km – Żeby przejechać samochodem około 55 km potrzeba średnio 2,5 h wynika to głównie z 2 rzeczy: pierwsze to bardzo kiepska infrastruktura, jeśli jest asfalt to są w nim ogromne dziury, które trzeba omijać - więc by móc to zrobić, jedzie się bardzo wolno. Drugi powód to bardzo durze natężenie ruchu zarówno samochodów, motorów, rowerów. W Ugandzie nie ma pasów dla pieszych i dlatego ludzie przechodzą przez jezdnie praktycznie wszędzie.
  8. Kurz – Praktycznie większość dróg to ubity piasek, który pod wpływem samochodów i wiatru tworzy ogromny kurz, którego okulary ani chusta na twarzy zasłaniająca nos i usta nie są w stanie powstrzymać.

W sumie to mógłbym tak pisać i pisać ale chyba będę wolał opowiadać o tych wszystkich rzeczach.

niedziela, 5 lipca 2009

jedno pragnienie

,,Jeśli chcesz zbudować statek, zwołaj ludzi, lecz nie po to, aby planować obróbkę drewna, ale po to, aby rozbudzić w nich tęsknotę za dalekim, bezkresnym morzem”

Minął pierwszy tydzień w CALM. Bardzo krótki i bardzo ubogacający nas tydzień.

W ciągu tych siedmiu dni poznaliśmy kilkoro polskich wolontariuszy – Anię, Ewę, Bogdana, którzy spędzili jakiś czas w Ugandzie lub w Zambii. Choć spędziliśmy z nimi zaledwie kilka dni, to były niezapomniane chwile… Wielkie podziękowania dla Ani, która przekazała nam bardzo dużo cennych uwag i za to, że podzieliła się z nami swoim doświadczeniem życia na misji. Mamy nadzieję, że bezpiecznie i cało dotarłaś do domu…

Aha, wczoraj przyjechali Radek i Marcin – dwaj wolontariusze z Białegostoku, którzy będą mieli zajęcia z tańca… Chcieliśmy umieścić krótki filmik z ich przywitania, ale łącza są tak powolne, że przez pół dnia nie mogliśmy go umieścić na blogu...Zatem po powrocie wszystko pokażemy...


To ciekawe – mimo, że czas biegnie tu chyba wolniej niż w Polsce, to dni mijają bardzo szybko… No i czujemy się jak u siebie. Poznajemy coraz bardziej chłopaków, no i oni chyba poznają nas. Dużo z nimi rozmawiamy – o tym, jak tu się żyje, opowiadają nam o sobie…

Wczoraj trzech chłopaków poprosiło mnie abym pojechał z nimi na zakupy była godzi 21.00 (handel trwa tu nawet do 24.00). Kiedy kupowaliśmy warzywa na straganie, jak to bywa w zwyczaju w Ugandzie – nagle wyłączono prąd i momentalnie na straganach oraz w sklepikach zapaliły się świece, które dały niesamowity klimat i atmosferę. Cała okolica wypełniła się dymem, który odstraszał komary i dawał przyjemną woń. Moja osoba wzbudzała sensację, bo byłem jedynym białym, który o tej porze szwendał się po targu szukając warzyw, gazu i chleba. To ciekawe jak niektórzy z miejscowych reagowali na mnie, dając do zrozumienia, że chyba pierwszy raz obcują z białym, a dzieci momentalnie zaczynały płakać, bo o białych to im rodzice opowiadali. Doświadczenie nocnych zakupów było tym bardziej ciekawe i ubogacające, że gdy wracaliśmy do Namugongo chłopaki opowiadali jak to się stało, że znaleźli się w CALM… Te historie zatrzymam póki co dla siebie.

piątek, 3 lipca 2009

Ognista ziemia

Warto powiedzieć – a właściwie napisać - o pierwszych emocjach, jakie się pojawiły, kiedy stanęliśmy na tej - jak to się mówi ,,czarnej ziemi”.

Tak naprawdę ziemia w Ugandzie czerwona, co sprawia wrażenie, jakby nieustannie płonęła. Zestawienie czerwonej ziemi z pięknymi dużymi zielonymi drzewami bananowca, sprawia wrażenie, że to najpiękniejsze pod względem warunków naturalnych miejsce na ziemi.

Jeśli zaś chodzi o ludzi, o życie, to od samego początku można zobaczyć w Ugandzie wiele kontrastów: bieda przeplata się bogactwem, radości towarzyszy smutek, ludzka otwartość miesza się z jej brakiem. Uganda nas zaskoczyła – głównie swoją nieprzewidywalnością.

Obecnie jest tu ogromnie dużo komarów… i jak mówią tu ludzie, te są bardzo niebezpieczne…Dowód?? Od kiedy tu jesteśmy już chyba sześciu czy siedmiu zachorowało na malarię… Nie do opisania jest, jak ta choroba ścina z nóg, odbierając całą siłę i energię... A na twarzach chłopców, którzy zwykle są uśmiechnięci i mają ogromnie dużo energii, widać to od razu… Podobno bolą wszystkie kości…

Dziś robiliśmy pierwsze pranie – ręczne, w zimniej wodzie. Co ciekawe, nie należy tu suszyć ubrań na dworze (jeśli już, to trzeba wszystko wyprasować). W ubraniach suszonych na powietrzu mogą zalęgnąć się jakieś małe owady, a potem mogą tam złożyć jaja. Każde ubranie po wypraniu trzeba zatem wyprasować- właśnie w celu zabicia tych owadów. W innym wypadku owady te mogą wbić się w ciało, powodując bolesne rany.

Tym, którzy czytają tego bloga, z którymi też rozmawiałem na temat naszego wyjazdu, chcę powiedzieć, że nie dziwię się wielu ludziom, którzy wracają z misji i nie bardzo chcą opowiadać w szczegółach o swoich doświadczeniach. Te, czasami bywają trudne… Robert jeszcze jak na razie trwam przy postanowieniu, że będę się dzielił… Jednak kto wie co kolejne tygodnie przyniosą. Tak, tak piszę dziennik J

Czytając ten wpis niektórzy z Was są w pracy, inni na urlopie, jeszcze inni jedzą śniadanie lub kolację… Wierzcie mi: cokolwiek teraz robicie, możecie to robić będąc zaangażowanymi…Wtedy czynność ta nabierze nowego smaku.

środa, 1 lipca 2009

Być otwartym na nowe...

Ktoś kiedyś powiedział, że aby dobrze przejść przez życie, trzeba być OTWARTYM na NOWE. Człowiek otwarty przyjmuje to, co spotyka, przy czym nie chłonie wszystkiego bezmyślnie – nie jest jak gąbka. Filtruje, przemyśla, oddziela pozytywne od negatywnego. NOWE – to nowe rzeczy, nowe doświadczenia, nowo poznawani ludzie….


Choć cały czas staramy się być otwarci na nowe, to tutaj w Ugandzie mamy tego błyskawiczny kurs…Przyjmować wszystkie dzieci – tak samo - bez wyróżniania, otwierać nasze serca i ramiona (bo cały czas „lepią się” do nas) na każdego z chłopców. Chłopcy stale szukają z nami kontaktu…pretekstu do rozmowy, do zwrócenia na nich uwagi…

Pozdrowionka

Lumbiki



wtorek, 30 czerwca 2009

Jesteśmy już w Ugandzie...

Dotarliśmy na miejsce cało i bezpiecznie…Pomijając fakt, że w czasie podróży zaginął Madzi bagaż – wszystko przebiegło szybko, sprawnie i bez zakłóceń.

Dziś mija nasz trzeci dzień w CALM – Children and Life Mission w Namugongo w Ugandzie.

Jest nam tu naprawdę dobrze. No i pomału zaczynamy się w tej afrykańskiej rzeczywistości odnajdować…Jest to o tyle łatwiejsze, że Ugandyjczycy są bardzo życzliwi i otwarci. Poza tym jest to ojciec Ryszard, no i chłopcy, którzy cały czas szukają kontaktu z nami.

Pierwszą oznaką ogromnej otwartości było to, że już pierwszego dnia przywitali nas wszyscy chłopcy (czekali na nas przy bramie wjazdowej), a grała dla nas orkiestra dęta, której towarzyszył mini pokaz akrobatyczny w wykonaniu Ivana. Nie wiem, czy kiedykolwiek byliśmy tak wyczekiwanymi gośćmi...

Zaraz potem uczestniczyliśmy we Mszy Św. – dziwne uczucie, gdy wszystkie małe czarnoskóre brzdące wpatrzone są w nas – tylko im te wielkie oczy widać…no i zęby, bo cały czas się do nas uśmiechają…my oczywiście do nich też….hehehe

Wczoraj około 13:00 pojechaliśmy z Josephem (wychowawcą) do szkoły, w której się uczą chłopcy, by im zawieść posiłek…(zapomniałam nazwy, ale wygląda jak biała gęsta zawiesina…- chłopcy mówią, że dodaje sił).

Potem około 16:00 graliśmy z maluchami w piłkę, a wieczorem uczyliśmy ich.. matematyki. Musieliśmy odkopać w swoich głowach dyski z matematyką (ułamki), no i oczywiście tłumaczyć im wszystko po angielsku….Chyba poszło gładko (Ukłony dla Joli S. – ona wie za co).

Dziś za jakąś godzinę znowu wybieramy się do szkoły z posiłkiem…Obiecaliśmy chłopakom…

A tak poza tym, to życie biegnie tu znacznie wolniej niż u nas.

AAAA, w pokoju mieszka z nami dwóch lokatorów: czarna i zielona jaszczurka…. Przemo chciał je wykurzyć, ale okazuje się, że to pożyteczne kreatury – zżerają komary, muchy itp. Oby tylko do naszych rzeczy się nie dobierały...

Ośrodek naprawdę robi wrażenie…właśnie kończy się budowa kościoła…

Całe CALM to taka oaza w tym ugandyjskim krajobrazie – szczególnie dla chłopców, którzy w większości przypadków przed trafieniem do Namugongo nie mieli dachu nad głową.

Co jeszcze??? Od czasu do czasu, gdy chłopcy są w szkole, po ośrodku snują się jakieś maluchy, które dopadła malaria… Są bardzo osłabione i nie mają na nic siły... Ale cukierki zawsze wciągną…hehehe. Co ciekawe, polskie dziecko, gdy choruje cały czas marudzi, płacze i w wielu przypadkach w czasie choroby jest podwójnie rozpieszczane przez rodziców... Joseph, który od wczoraj choruje jest niesamowicie dzielny...


Ściskamy Was mocno

Madzia i Przemo

środa, 24 czerwca 2009

niedziela, 21 czerwca 2009

My mamy zegarki, a Afrykańczycy czas...

Jak mówił Ryszard Kupuściński: My, w Europie mamy ZEGARKI (niektórzy super wypasione), a ludzie Afryki mają CZAS (i bez tych gadżetów są chyba o wiele szczęśliwsi)...
Ja już nie mam zegarka...hehe... WCZORAJ MI SIĘ ZEPSUŁ. No i nie zamierzam kupować przed wyjazdem nowego... W Ugandzie spróbuję funkcjonować bez zegarka, choć wydaje mi się to niemożliwe...Od niecałych dwu dni nie mam go na ręce, no i MAKABRA!!!! Jak mówi moja serdeczna przyjaciółka Gosia (którą znam od chyb 5-go roku życia) - czuję się jak bez ręki...
Ale podejmuję wyzwanie...Od wczoraj zegarkowi mówię NIE...Zobaczymy jak długo....Coś nie mam do tego przekonania...

ps. za tydzień o tej porze będziemy już w Namugongo....

sobota, 20 czerwca 2009

Misje w Zambii...

Wczoraj dostaliśmy długiego, bardzo ciepłego maila od Lucyny - wolontariuszki, którą poznaliśmy podczas naszego pobytu na Kubie i która to przebywa obecnie w Zambii w Lusace.
Coś jej się w tej Zambii tak spodobało, że zostaje jeszcze trochę...Misje podobno uzależniają... Zobaczymy...
hehehe.
Poniżej znajduje się filmik zrealizowany przez SOM - polecamy...:)



Żródło: Salezjański Ośrodek Misyjny.